Eugeniusz Onufryjuk: Rewolucji nie będzie
W chwili rozpoczęcia protestów w Mińsku wszyscy w Polsce a to zaczęli wyć z zachwytu nad „społeczeństwem obywatelskim”, które niczym Polacy w 1989 roku pragnie budować demokrację i iść na Zachód, a to się rozczulać nad pokojowymi demonstrantami, brutalnie torturowanymi przez OMON na osobiste polecenie (a kto wie, czy nie z udziałem!) „byłego” prezydenta Aleksandra Łukaszenki. Rezydujący w Warszawie bloger Nexta (były współpracownik białoruskojęzycznej demoliberalnej szczekaczki Biełsat Ściapan Puciła), jak i ostatnio zamieszkała w Wilnie przegrana rywalka Łukaszenki Cichanowska nawoływali jednym głosem do rozpoczęcia strajków na przynoszących dochód zakładach państwowych. Na pytanie wahających się robotników, skąd mają wziąć pieniądze po strajkach, ów Nexta mamił ich wizją funduszy strajkowego finansowanego przez Unię Europejską.
Pewne novum tegorocznych protestów jest ich decentralizacja. Wcześniej protesty miały miejsce tylko w Mińsku, były pokazowo pacyfikowane i władza miała spokój do następnych wyborów. Tym razem protesty odbywały się jednocześnie w wielu miastach, przez co władza niekiedy miała problemy z przywróceniem porządku na ulicach – w mniejszych miejscowościach brakowało kadr osobowych w milicji, które miałyby doświadczenie w uspokajaniu nastrojów tłumów.
Po pierwszych dniach brutalnych pacyfikacji zamieszek w Mińsku i innych miastach obwodowych władza zdecydowała się pójść na deeskalację napięcia. Co prawda, agresywna retoryka i resorty siłowe nigdzie się nie podziały, ale raczej teraz pełnią funkcję odstraszania i przypominania, że w razie czego władze w Mińsku nie zawahają się użyć siły, jeżeli tłum przekroczy czerwoną linię.
Nawoływanie do strajków było jedynym rozsądnym posunięciem białoruskiej opozycji – tylko strajki w wielkich zakładach przemysłowych mogły obalić białoruskiego przywódcę. Masowe strajki, zajmujące hale produkcyjne byłyby o wiele trudniejsze do spacyfikowania, niż jakieś pochody w miastach. Poza tym, na tych zakładach ludzie pracują przez dłuższy czas i są ze sobą bardzo zżyci, co stanowi kolejną przewagę w porównaniu z tłumem przypadkowych ludzi na ulicach białoruskich miast. Nagranie z wieców w Mińskich fabrykach, na których robotnicy krzyczeli Łukaszence „Odejdź!” czy „Strzel se w łeb!” były pokazywane jako znak tego, że jeszcze chwila i krwawy reżim zostanie obalony, a potem już będzie jak w słodkim opozycyjnym śnie, czyli właściwie nie wiadomo jak, bo białoruska opozycja nie ma programu pozytywnego.
Ostatnie wydarzenia musiały rozczarować zwolenników białoruskiej opozycji: rewolucji nie będzie. W fabrykach strajkuje mniejszość pracowników. Na ulicach są organizowane wiece poparcia urzędującego prezydenta. Ktoś może zarzucić, że ludzie są zwożone na te wiece, by udawać, że prezydenta ktoś popiera. Nawet jeżeli jest to prawda (a tego nie wiemy, bo nie możemy ocenić jakie poparcie ma Łukaszenka), to niczego to nie zmienia. To pokazuje, że władza ma aparat administracyjny, który jest w stanie wyegzekwować obecność kilkunastu tysięcy osób, jeżeli zajdzie taka potrzeba. Oprócz tego to obnaża straszną hipokryzję zwolenników białoruskiej opozycji, albowiem okazuje się, że prawo na wiecowanie mają tylko ludzie pod „dobrymi” (biało-czerwono-białymi) flagami, którzy popierają „dobrą” opcję polityczną (antyłukaszenkowską). Jeśli, chroń Boże, ktoś wyjdzie manifestować swoje poparcie dla Łukaszenki, to pewnie został przekupiony dodatkiem do pensji czy zastraszony przez swoich przełożonych w pracy. Wiadomo nie od wczoraj, że tylko światli demokraci mają szczere, racjonalne poglądy.
Opozycja może kolportować w zachodnich mediach (Biełsat, Radio Wolna Europa też zaliczają się do tego grona) wielotysięcznych demonstracji w Mińsku, ale poza funkcją propagandową takie marsze są bez sensu. Łukaszenka pokazał, że nie planuje oddać władzy w taki sposób i nie boi się pokojowych protestów. Protestujący mogą pokazać, że jest ich dużo, ale jaki sens ma ich protest, kiedy oni sobie chodzą po Mińsku, zatrzymując się na czerwonych światłach. Znowu, to ładnie wygląda na zdjęciach i wzruszająco, kiedy się o tym czyta, ale w taki sposób się nie zrobi rewolucji w kraju, w którym prezydent nie zamierza tak łatwo kapitulować. Wielotysięczne manifestacje tego nie zmienią.
Pytanie, czy protestujący na Białorusi są gotowi do ewentualnych krwawych starć z milicją, OMON-em i wojskiem? Czy są gotowi rzucać koktajle Mołotowa w czołgi i wozy pancerne? Czy są gotowi iść i szturmować budynki rządowe? I czy są wśród nich grupy, które są gotowe stawiać czynny opór funkcjonariuszem resortów siłowych?
Jak na razie, te manifestacje nie wychodzą poza format pokojowych protestów i marszów. Na szczęście dla Łukaszenki, ta forma już wyczerpuje sama siebie. Już teraz protesty w dni powszednie zbierają coraz mniej osób – możemy tylko czekać, aż staną się kilkuosobowymi pikietami, które z łatwością będą rozbijane przez milicję.
Jak napisał Cyceron, Historia magistra vitae – Historia nauczycielką życia. Napisał to w I wieku przed Chrystusem, a w wieku XXI po Chrystusie Polacy na Białorusi postanowili udowodnić, że nie miał racji. Z chwilą wybuchu pierwszych zamieszek polska organizacja na Białorusi, która w Warszawie jest uznawana za oficjalny głos wszystkich Polaków tym kraju, bezwarunkowo poparła protesty przeciwko Łukaszence. Można wytykać Łukaszence dużo przewinień, godzących w tożsamość mieszkających tam Polaków – brak otwarcie nowych polskich szkół, ciągłe ograniczenia dla już istniejących polskich placówek edukacyjnych, próby białorutenizacji Kościoła Katolickiego. Wszystkie te zarzuty są jak najbardziej uzasadnione, ale nie jest to powód, żeby popierać białoruską opozycję. Po pierwsze, żaden z przedstawicieli biało-czerwono-białej opcji nie złożył deklaracji rozszerzenia polskiego szkolnictwa ani obecności polszczyzny w życiu publicznym. Odwrotnie, jak przed wyborami mówił Walery Cepkała w rozmowie z portalem Hrodna Life: „Nie wyobrażam sobie, jak można nauczać główne przedmioty w narodowych językach [mniejszości]”. Czym taka pozycja różni się od aktualnej polityki władz Białorusi, która jest skierowana na ograniczenie użycia języka polskiego w dwóch polskich szkołach?
Po ewentualnym upadku Łukaszenki nastąpiłaby białorutenizacja życia publicznego. Owa białorutenizacja miałaby przede wszystkim miejsce w sferze edukacji, kultury i... kultu religijnego. To ostatnie jest wręcz krytyczne dla polskiej społeczności na Białorusi. Kościół Katolicki jest miejscem, w którym przez brak szerokodostępnej polskiej edukacji przeciętny Polak ma styczność z polszczyzną. Ostateczna białorutenizacja nabożeństw katolickich spowoduje zerwanie dla wielu osób ostatniej nici, która łączy ich z polskością.
Zmiany demokratyczne niekonieczne niosą ze sobą poprawę sytuacji mniejszości narodowych. Liberalizm, a właśnie liberalną demokrację chcą zainstalować na Białorusi, jest ideologią, podmiotem, której jest jednostka, a nie zbiorowość. Liberalizm dąży do uwolnienia jednostki od wspólnoty, w tym od wspólnoty narodowej. Ustrój demoliberalny nie poprawił sytuacji Polaków na Litwie czy na Ukrainie i nie ma przesłanek, by w przypadku Białorusi miałoby być inaczej.
Poparcie protestów ze strony Związku Polaków na Białorusi było awanturnictwem, którego skutki dotkną całą społeczność polską w tym kraju. Po ostatecznym upadku protestów polskie organizacje na Białorusi zostaną sam na sam z Łukaszenką. Może to doprowadzić do kompletnej likwidacji polskiego szkolnictwa na Białorusi, do zawężenia obszarów działalności polskich organizacji.
Innym ośrodkiem, który miał głupotę się zaangażować w protesty, był Kościół Katolicki na Białorusi. Do protestujących pod biało-czerwono-białymi flagami wychodził nawet arcybiskup Kondrusiewicz, który stoi na czele hierarchii katolickiej na Białorusi. Skutki już są – w niedzielę 23 sierpnia po raz pierwszy od 20 lat w radiu nie było transmisji niedzielnej Mszy Świętej z mińskiej katedry. W przyszłości będzie trudniej otrzymać pozwolenie na budowę kościoła czy kaplicy, seminarzyści i księża będą na ogólnych zasadach powoływani do odbycia zasadniczej służby wojskowej. Mimo że katolików w Polsce to może razić, należy szczerze powiedzieć, iż Kościół Katolicki na Białorusi sam sobie zafundował ewentualne trudności w swoim funkcjonowaniu.
Ani Polacy na Białorusi, ani tamtejszy Kościół Katolicki nie będą mogli liczyć na wsparcie ze strony Polski. PiS-owskie ocieplenie relacji z Białorusią, jak okazuje się, było nic nie warte, skoro rząd i prezydent postanowili zniszczyć wszystko w kilka dni, opowiadając się po stronie opozycji. Nie wiadomo, jak daleko zajdzie ochłodzenie relacji na linii Mińsk-Warszawa. Jest całkiem możliwe, że zostaną one ograniczone do niezbędnego minimum, ale Polska straciła nawet ten kanał komunikacji, który tworzyła w ciągu tych 4 lat. W opinii oficjalnego Mińska Polska przestanie być wiarygodnym partnerem, skoro jest gotowa zaprzepaścić lata ocieplenia relacji po opublikowaniu zdjęć, jak milicja bije ludzi.
Stan społeczeństwa obywatelskiego, demokracji czy tzw. „praw człowieka” na Białorusi nie powinny być czynnikami decydującymi o polityce polskiej w stosunkach z Mińskiem. Z polskiego punktu widzenia, polskie szkolnictwo na Białorusi jest o wiele ważniejsze niż demokracja na Białorusi, a prawa Polaków jako zbiorowości – niż tzw. „prawa człowieka”.
Na razie skutkiem polityki Polski na Białorusi będzie zablokowanie tych nielicznych narzędzi wpływu na sytuację w tym kraju i masowa migracja Białorusinów do Polski, korzystając z ułatwień, które im obiecywał Prezes Rady Ministrów i niektóre uczelnie wyższe, mi. Uniwersytet Warszawski.
Jeżeli Łukaszenka zostanie obalony, to nie zrobi tego ulica, lecz zagranica. Jedyną szansą białoruskiej opozycji na zrealizowanie ich jedynego postulatu jest zakulisowy udział sił z Zachodu i Wschodu. Zachód, któremu chodzi o zdobycie kolejnego przyczółka dla upadającej liberalnej hegemonii i rosyjskich oligarchów, którym zależy na prywatyzacji resztek białoruskiej gospodarki. Z innej strony, Łukaszenka, który został odizolowany ze strony Zachodu, jest o wiele bardziej ugodowym partnerem dla Rosji.