Wojny nie będzie
Ostatni okres przyniósł zauważalną eskalację w stosunkach amerykańsko-rosyjskich. Już drugi raz od wiosny 2021 roku pojawiły się oczekiwania, że Kijów otrzyma od popieranego przez neokonserwatystów globalisty Joe Bidenazgodę ofensywę przeciwko Donbasowi. Wiosną jednak wszystko skończyło się na komicznej wizycie Wołodymyra Zełeńskiego w strefie tzw. operacji antyterrorystycznej oraz będących wyraźnym sygnałem ćwiczeniach rosyjskich sił zbrojnych na terytorium Rosji. To wystarczyło do przecięcia spekulacji.
Przypomnijmy, że Waszyngton próbował powstrzymać otwarcie Gazociągu Północnego – 2, lecz poniósł kolejną porażkę, bo jego europejscy partnerzy taką politykę po prostu odrzucili. Po tych wydarzeniach Biden skoncentrował się na wycofywaniu sił amerykańskich i sojuszniczych z Afganistanu oraz utworzeniu koalicji anglosaskiej przeciwko Chinom (AUKUS), a także czterostronnego bloku QUAD, do którego Stany Zjednoczone zaprosiły Japonię i Indie. Wszystkie te działania łączył ich antychiński kierunek.
Wycofując wojska z Afganistanu i rozpoczynając ich wycofywanie z Syrii (jak na razie, do sąsiedniego Iraku), Biden wykreował wrażenie swojego pacyfizmu; AUKUS i QUAD miały być w tym kontekście daniną złożoną neokonserwatystom i jastrzębiom. Jednak przecież wycofanie wojsk było faktem, zaś stworzenie koalicji wyłącznie wskazaniem na pewną możliwość; wykreowaniem zagrożenia, lecz jeszcze nie działaniem, nie uderzeniem.
Najwyraźniej wywołało to poważne niezadowolenie neokonserwatystów, którzy zażądali od pogrążonego coraz głębiej w starczej demencji prezydenta stanowczych działań.
Znalazło to wyraz w eskalacji napięcia. Tym razem nie związanej z Chinami, lecz z Rosją, czego wszyscy jesteśmy świadkami. Napięcie to pojawiło się jednocześnie w różnych miejscach na styku z Rosją.
Wyraźnie widoczne są trzy konfliktogenne strefy.
Białoruś i kryzys migracyjny na polskiej granicy. Całkowicie racjonalne i logiczne zachowania Aleksandra Łukaszenki, który bez wahania przyjmuje w swoim kraju imigrantów zmierzających do Unii Europejskiej, nie zwracając uwagi na Polskę, która z kolei po wyborach na Białorusi i masowych protestach liberalnych w Mińsku sama odmówiła jakichkolwiek konstruktywnych kontaktów z białoruskim prezydentem.
Napięcie na granicy i ściąganie na nią polskich wojsk prowadzi do powstania punktu zapalnego między białoruskim sojusznikiem Rosji a Stanami Zjednoczonymi, UE i NATO. Łukaszenko nie jest niczemu winien; jego działania to symetryczna odpowiedź na NATOwskie agresywne chamstwo i próbę operacji zmiany reżimu (regime change operation) na Białorusi podjętą przez globalistów.
Równolegle zaczęły się ruchy Sił Zbrojnych Ukrainy na Donbasie. Porozumienia mińskie zostały w praktyce przez Kijów przekreślone. Interwenci przystąpili do zajmowania miejscowości znajdujących się na terytorium Donieckiej Republiki Ludowej. Symptomatyczne są przy tym wystąpienia niektórych polityków ukraińskich, którzy apelują o ingerencję do swoich amerykańskich partnerów, wzywają ich do wsparcia działań przywracających kontrolę Kijowa nad Donbasem, a w razie konieczności do rozpoczęcia bezpośredniego konfliktu zbrojnego z Rosją.
Konflikt może okazać się nieunikniony, bo jest czymś oczywistym, że, w przypadku rozpoczęcia przez Kijów operacji wojskowej na większą skalę, Rosja nie pozostawi samych sobie swoich obywateli mieszkających w DRL i ŁRL, mających już dawno paszporty rosyjskie. Znów mamy tu zaostrzenie sytuacji, a Waszyngton daje do zrozumienia, że tym razem będzie stanowczy i gotów jest udzielić wsparcia Kijowowi.
Manewry wojskowe NATO na Morzu Czarnym i wpłynięcie do portu w Batumi okrętów amerykańskiej VI Floty wskazują, że Stany Zjednoczone doskonale zdają sobie sprawę ze znalezienia się w momencie krytycznym i gotowe są do wsparcia Ukrainy w jej potencjalnym konflikcie z Rosją.
Relacje Rosji ze Stanami Zjednoczonymi znalazły się w punkcie krytycznym już po raz drugi od momentu objęcia urzędu prezydenta przez Bidena. Tylko w ten sposób wyjaśnić można bezpośrednie rozmowy prezydenta Federacji Rosyjskiej Władimira Putina z przebywającym niedawno w Moskwie Williamem Burnsem, dyrektorem CIA. Tego rodzaju, asymetryczny w sferze statusu rozmówców, dialog prowadzony bywa wyłącznie w sytuacjach ekstremalnie trudnych.
Znaleźliśmy się na progu wojny. Może się ona rozpocząć w jednym z trzech punktów zapalnych rosnącej eskalacji:
· na granicy polsko-białoruskiej,
· na Donbasie;
· na Morzu Czarnym.
Może też wybuchnąć w tych trzech miejscach jednocześnie.
Wojna jest prawdopodobna, jak nigdy dotąd.
Istnieje jednak szereg argumentów dających podstawy do nadziei, że i tym razem wszystko powróci na swoje miejsca i odbudowany zostanie status quo.
Najistotniejszą z tych okoliczności jest brak mandatu Bidena na wypowiedzenie wojny. Jego poparcie spada, niezadowoleni są wszyscy – nie tylko zwolennicy Donalda Trumpa i republikanie, ale też towarzysze partyjni prezydenta i jego wyborcy. Biden ma związane ręce. Do rozpoczęcia wojny z będącą mocarstwem jądrowym, nieźle przygotowaną w sferze wojskowej i psychologicznej Rosją Putina, nawet jeśli ta wojna miałaby być prowadzona cudzymi rękoma, konieczna jest stuprocentowa legitymizacja oraz wsparcie wyborców i elit władzy. Amerykański Biały Dom tego nie ma.
Nikt na świecie nie ma wątpliwości, że Putin gotów bronić jest do końca wolności i niezależności Rosji. George Soros, LGBT+, parady gejów, zastąpienie ludzkości sztuczną inteligencją, system globalnej sieciowej cenzury i inwigilacji, całkowicie oszalały Mark Zuckerberg, któremu wydaje się, że już żyje w filmie fantastycznym… Czy w imię tych osobliwych wartości absolutnej mniejszości warto walczyć z Putinem?
Może innym razem. Tak pomyśli nie tylko przeciwnik Bidena, przeciętny Amerykanin, ale nawet większość jego zwolenników. Być może za wyjątkiem neokonserwatystów, ale przecież i oni nie są do końca maniakami i samobójcami. Analizują przecież geopolitykę i zdają sobie (mam nadzieję) doskonale sprawę z rzeczywistego rozkładu sił.
Wychodzi więc na to, że ta eskalacja na naszych granicach jest po prostu blefem numer 2.
Jeśli tak jest, limit straszenia Rosji po tym, jak sytuacja się uspokoi, będzie już wyczerpany. Dwukrotne groźby i ani jednego uderzenia oznaczać mogą tylko jedno: agresor nie jest w stanie uderzyć wcale. Nie jest zatem agresorem, lecz zwykłym straszydłem.
Nie można być jednak tak pewnym, że nic się nie stanie. Dlatego do prawdopodobieństwa wybuchu wojny podchodzić trzeba z pełną powagą.
Kierownictwo rosyjskie – Putin, Siergiej Szojgu, Siergiej Ławrow – właśnie to pokazują. Stąd przeprowadzanie symetrycznych manewrów, twardość reakcji na prowokacje sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych w pobliżu naszych granic i na agresywne gesty Kijowa. Rosja jest przygotowana na wojnę. To oczywiste, że podejmie wszelkie możliwe działania, by jej zapobiec, ale jeśli dojdzie do przekroczenia tzw. czerwonych linii, z odwagą i powagą odpowie na sytuację.
Jest jeszcze jedna ważna rzecz różniąca nas od Stanów Zjednoczonych: Putin dysponuje pełnym mandatem na prowadzenie wojny obronnej. Nastroje patriotyczne i tak są w Rosji na wysokim poziomie, a po pierwszym wystrzale (nie daj Bóg, by do niego doszło) osiągną pułap niebios. Putin cieszy się też prawie powszechną legitymacją w polityce wewnętrznej. Rosyjska armia ma zaś wystarczający potencjał techniczny, doświadczenie bojowe i ostrzelanie, jeśli wierzyć Szojgu.
Generalnie, pozycje startowe Rosji są w przypadku eskalacji lepsze niż Stanów Zjednoczonych. Co więcej, w przypadku bezpośredniego konfliktu u Rosji pojawi się szansa jakościowej poprawy swego położenia geopolitycznego jednym skokiem, i to od razu na trzech kierunkach.
W sytuacji krytycznej dojdzie do:
☑ faktycznego zjednoczenia z Białorusią,
☑ Noworosja (od Odessy po Charków) zostanie wreszcie wyzwolona, po czym powstaną dwie Ukrainy, z których jedna będzie musiała zapłacić za wszystko: od Majdanu po operacje pacyfikacyjne;
☑ w Gruzji, daj Boże, pojawi się u władzy ekipa narodowa, nastawiona neutralnie, z którą można będzie rozwijać dobre stosunki.
Owszem, cena za to wszystko też ma znaczenie. Ale za wszystko, co wielkie, trzeba płacić krwią.
A co dostaną Stany Zjednoczone? Rosjan nie można bezpośrednio zniszczyć. Pozycja Putina jest twarda jak skała. Na możliwość okupacji Rosji, szczególnie w oparciu o niesprawnych najemników, jak choćby Ukraina, nikt o zdrowych zmysłach nie może liczyć.
Jednym słowem: wojny nie będzie. Po raz kolejny. Dla Moskwy już to jest zwycięstwem. Ale nie takim, jak prawdziwe zwycięstwo…